Nic nie przytrafia się mi
Tak rzekł John Watson w pierwszym odcinku wtedy jeszcze dobrego serialu Sherlock i tak ja – oraz pewnie miliony osób, bo nikt nie jest tak wyjątkowy, jak mu się wydaje – mogłabym opisać swoje życie.
I nie ma w tym nic złego czy szczególnie przygnębiającego, bo nie każdy jest Bilbem, do którego drzwi przygoda puka bez jego wyraźnego zaproszenia i bezczelnie wyciąga spod ciepłej kołdry na długą i mało przyjemną wyprawę. Czy przywoływanym już Johnem Watsonem, któremu kumpel robi mało śmieszny żart i zapoznaje z maniakiem, który w chwilach znudzenia ostrzeliwuje Bogu ducha winną ścianę. Większość z nas największe przygody przeżywa po odnowieniu subskrypcji Netflixa i nie znaczy to wcale, że jest z nami coś nie tak albo że nasze życia są w jakikolwiek sposób mniej wartościowe od innych.
W ramach eksperymentu jednak (obiecuję, że pojęciu eksperyment poświęcę kiedyś osobną notkę) chciałabym spróbować udowodnić sobie i innym, że można coś przeżyć bez podejmowania decyzji o rocznej podróży w głąb Amazonii w celu odnalezienia istoty bytu czy innego przewracania życia do góry nogami. Może nawet bez przesadnego wychodzenia poza strefę komfortu, czyli tego, co każdy dumnie określający się coachem człowiek (niestety nie chodzi o autobus, gdyby coachowie byli autobusami, to przynajmniej faktycznie przyczynialiby się do polepszania życia społeczeństwa) robi jeszcze przed umyciem zębów.
Bo przygodą może być przecież wszystko, nawet (a raczej zwłaszcza!) odpowiednia książka przeczytana we własnym fotelu.
Eksperymenty czas zacząć.