Rodzina, która niszczy, rodzina, która buduje – „Fioletowy hibiskus” [recenzja]
W ostatnim czasie przez absolutny zbieg okoliczności trafiam na książki, w których jednym z istotniejszych wątków jest przemoc domowa. Jest to motyw trudny – jeśli nie najtrudniejszy do napisania – bo bardzo łatwo poprowadzić go w niewłaściwym kierunku. Albo dostajemy historie, w których przemoc staje się łatwym narzędziem do tworzenia ciągłego napięcia i pogrążania bohatera w nieskończonej ilości dramatów (Wszystkie kwiaty Alice Hart Holly Ringland), albo marnuje się szansę na przedstawienie tego problemu w sposób bardziej zbliżony do realiów życia ofiary przemocy, by w jakiś sposób stać się dla niej przewodnikiem czy wsparciem (It Ends With Us Colleen Hoover), albo znów doprowadza się wątek do samych krańców przyswajalności dla niektórych czytelników (mówię tutaj o Mojej najdroższej Gabriela Tallenta, która przez część odbiorców została uznana za przekraczającą granice dobrego smaku). Po przeczytaniu wspomnianych mainstreamowych lektur w dalszym ciągu czułam, że to nie jest takie ujęcie tematu, na jakie zasługuje złożoność problemu przemocy w rodzinie. Po czym sięgnęłam po książkę Chimamandy Ngozi Adichie, nie mając żadnej wiedzy na temat poruszanych w niej wątków, i odnalazłam tam to, czego brakowało mi w pozostałych książkach. A także wiele wiele więcej.
Fioletowy hibiskus to historia nigeryjskiej rodziny, opowiadana z perspektywy piętnastoletniej Kambili. Na pierwszy rzut oka rodzina wydaje się ucieleśnieniem fantazji każdego przeciętnego obywatela: ojciec jest patriotą i zagorzałym katolikiem, a do tego zapewnia swojej żonie i dzieciom życie na wysokim, nieosiągalnym dla większości społeczeństwa poziomie; matka jest przykładną żoną, która wspiera męża we wszystkich jego działaniach; dzieci są posłuszne, osiągają najwyższe wyniki w swoich klasach. Ale to wszystko tylko idealny obrazek oglądany przez osoby z zewnątrz. Świątobliwy ojciec, który w kościele zajmuje miejsce w pierwszej ławce, w domu zamienia się w tyrana, dla którego dbałość o religijny rozwój rodziny jest usprawiedliwieniem terroryzowania swoich najbliższych i karania ich za każdy przejaw nieposłuszeństwa (nawet tego jeszcze niedokonanego). Każda decyzja podejmowana przez domowników jest w jakiś sposób zdeterminowana przez ojca: jaki akurat ma nastrój, czy domyśli się, o czym pomyślała (TYLKO pomyślała) córka, czy może zaaferowanie pracą i polityką pozwoli jego rodzinie na chwilę choć odetchnąć. Najlepsze nawet intencje żony czy dzieci zawsze doprowadzają do katastrofy, nikt bowiem nie jest w stanie dorównać ideałom, które uroił sobie w głowie ojciec.
Tym, co w pierwszej części książki jest chyba jeszcze bardziej poruszające od samych opisów kar wymierzanych przez ojca (a są one dramatyczne; w wyniku dwóch z nich jego żona traci ciąże, a dzieci regularnie przez długi czas odczuwają bolesne skutki pobić), jest to, że cała rodzina zdaje się tkwić w stanie zawieszenia. Życie poza granicami wyznaczonymi przez ojca jest dla nich niewyobrażalne, do tego stopnia, że nawet we własnych głowach nie są w stanie okazać mu nieposłuszeństwa. Oczy dzieci otwierają się dopiero w momencie odwiedzin u ich ciotki, która pokazuje im, jak wygląda codzienność w normalnej, kochającej i wspierającej się rodzinie, gdzie każdy ma prawo wypowiedzieć swoje zdanie i rozwijać się w wybranym przez siebie kierunku. To zapoczątkowuje zmiany, które małymi krokami zmieniają świadomość zarówno dzieci, jak i ich matki.
Czym więc różni się „Fioletowy hibiskus” od innych książek, które w mniejszym lub większym stopniu zawiodły moje oczekiwania? To historia, w którą, tak po prostu, wierzę. Nikt chyba, kto nie doświadczył na własnej skórze życia w przemocowym związku, nie jest w stanie tak naprawdę, w stu procentach, zrozumieć osób, które tkwią w takich relacjach latami – ja też nie potrafię, choć nigdy nie ośmieliłabym się takich osób w jakikolwiek sposób oceniać. Te uczucia nie opuszczały mnie także podczas lektury tej książki; mimo to wiem, że takie historie dzieją się naprawdę, w każdym miejscu na świecie. Motyw przemocy rodzinnej nie jest tu tylko narzędziem fabularnym, mającym zaangażować i zszokować czytelnika. To punkt wyjścia historii trzech osób, które na stronach powieści dojrzewają do samodzielności, która ostatecznie pozwala im wyjść z błędnego koła życia z oprawcą. Ten proces dojrzewania, który z bliska możemy oglądać u Kambili, a pośrednio u jej brata i matki, jest trudny, momentami frustrujący, ale nieustannie – wiarygodny. To nie jest historia o tym, że wystarczy spotkać właściwą osobę, która jednym magicznym słowem zburzy wszystkie blokady, jakie powstrzymywały nas przed podjęciem walki o lepsze, godne życie. Ale nie jest to też opowieść, która pozbawia nadziei i nie sugeruje, że jeśli raz wpadło się w schemat życia z osobą stosującą przemoc, to nawet, jeśli jeden oprawca zniknie z naszego życia, podświadomie na pewno znajdziemy w swoim życiu kolejnego. Jest to za to historia, która podkreśla, jak ważna jest tolerancja i otwartość, nie tylko w kontaktach z obcymi dla nas ludźmi, ale przede wszystkim – w codziennych relacjach z najbliższymi. Adichie w krótkiej, w dodatku debiutanckiej powieści zawarła więcej mądrości i rozsądku niż inni pisarze w grubych tomiszczach, w których zaczytują się tysiące zafascynowanych osób. Jeśli więc moje słowa mają jakąkolwiek moc sprawczą, chciałabym, żeby książki Adichie zostały zauważone choćby przez niewielki procent tych odbiorców, bo tak krucha i ważna tematyka zasługuje wyłącznie na dobre wzorce literackie.
Polecałam ja,
fot. pexels.com